2018-01-02

Songming 嵩明

By dostać się z Kunmingu do Strzelistej Jasności, bo tak można przetłumaczyć nazwę gminy, wystarczy niecała godzinka, przy czym więcej czasu zajmuje wyjazd i wjazd do miast niż faktyczna droga, bo autostrada jest raczej pustawa i te czterdzieści kilometrów pokonuje się bardzo szybko. Najważniejsze miasto to Songyang 嵩阳镇, siedziba urzędników, a także ogólne centrum kulturalno-oświatowe. Samo miasteczko nieciekawe; tak naprawdę w Songming najważniejsze są pola, bo przecież ta gmina to swoista spiżarnia dla Kunmingu. Najwcześniejsze ślady osadnictwa pochodzą z epoki kamienia łupanego; za czasów Trzech Królestw ponoć to właśnie w tych okolicach Zhuge Liang w trakcie słynnej Południowej Kampanii brał pod włos naczelników lokalnych klanów, zawierając z nimi rozmaite układy, a komu trzeba przetrzepując skórę.
Choć historia regionu ciekawa i położenie atrakcyjne, jakoś nigdy nie rozwinęło się tu nic poza rolnictwem. Za to rolnictwo jest świetnie rozwinięte i rozwija się nadal - chyba w moim ulubionym kierunku. Tu bowiem trafimy na największe zagęszczenie "chłopskiego jadła" i ekologicznych upraw na kilometr kwadratowy w całym środkowym Yunnanie.
Co mam na myśli mówiąc "chłopskie jadło"? Gdyby to była Polska, mówiłabym o gospodarstwie agroturystycznym. Pewnie byłoby kilka koni albo chociaż kucyków dla dzieci, kilka krów i koniecznie kury, które dzieci goniłyby po całym podwórzu. Byłoby kilka tras spacerowych, może kajaki, może łódki. Byłby pensjonat, w którym można po domowemu zjeść i pomieszkać blisko natury. W Chinach to działa trochę inaczej. Nikt nie chce mieszkać na wsi, bo wieś nadal nie spełnia standardów higieniczno-mieszkaniowych. Ubikacje wolno stojące z dziurami w ziemi, brak ogrzewania czy ciepłej wody, ścieżki po których tylko w gumiakach można przejść suchą stopą itd. - to wszystko nie zachęca do dłuższego pobytu czy nawet spędzenia jednej nocy. Zresztą - nie jest łatwo zdobyć pozwolenie na nocowanie gości. Każdy gość musi się przecież zameldować, wszystko musi być pod stałą kontrolą władz. Zamiast pensjonatów powstały więc restauracje zwane Radością Wieśniaczego Domostwa 农家乐, które nie oferują wprawdzie noclegów, ale za to można w nich spędzić choćby i cały dzionek, nie tylko na spożywaniu ekologicznych darów natury, ale i na "zabawach dla miastowych" - łowieniu ryb w przydomowym stawie, zbieraniu owoców w okolicznych sadach i na polach i spacerach po niezasmogowanych terenach. Takie oderwanie się od miejskiego zgiełku dalekie jest od prawdziwego wiejskiego życia. Może i ubikacja jest na zewnątrz, ale dziura w ziemi została obudowana ładną porcelaną; może i siedzi się na plecionych taborecikach, ale za to w każdej sali tych wiejskich restauracji mamy dostęp do wifi... Ale też miastowym mniej chodzi o autentyczne wiejskie przeżycia, a bardziej o zjedzenie regionalnych potraw przyrządzonych z wolnowybiegowych zwierząt i ekologicznych roślin. Gdy zrywają wiśnie czy truskawki, wrzucenie zdjęć na wechat jest tak samo ważne, jak przywiezienie kobiałki niepryskanych truskawek do domu. Jeśli jednak nie oczekujemy autentyczności, a tylko relaksu w miłym miejscu i smakowitych potraw - takie "chłopskie jadła" są doskonałym wyborem.
Do Songming dojechaliśmy tuż przed południem, od razu pojechaliśmy więc do jednej z pobliskich wiejskich restauracji. W szczerym polu, na końcu asfaltowej drogi stało kilka budynków - wypasiony budynek mieszkalny, kilka pawilonów z salami dla gości, otwarta kuchnia, wolno stojąca toaleta. Pawilony nad wodą - dosłownie, bo część podłogi była przeszklona i doskonale było widać pluskające pod spodem ryby. Staw hodowlany nieduży, ale niezatłoczony. Żeby złowić rybę, trzeba się jednak było trochę wysilić.
To, co najbardziej lubię w takich miejscach, to domowe składniki potraw. Wędzonki czy raczej suszonki, wiszące wysoko, by ich psy nie dostały, ale na wolnym powietrzu. Bukiety suszonego chilli. Kosze zbóż. Wielkie tanzi kiszonek i domowych alkoholi. Och, marzę o takiej wielkiej kuchni i o miejscu na przetwory...
W salach, poza niskimi stołami i jeszcze niższymi plecionymi taboretami, czekają na gości tradycyjne yunnańskie fajki wodne:
Gdy tylko zasiedliśmy do stołu, zanim zdążyliśmy zamówić, pojawił się przed nami talerz słonecznika na zaostrzenie apetytu oraz solidny czajnik zielonej herbaty. Chwilę później dołączyły do nich naczynia, pałeczki oraz obowiązkowe firmowe chusteczki higieniczne.
Ciekawostka: w tej knajpie zamawiało się tylko mięsa i ewentualnie alkohole. Warzywa, świeżo przyrządzone i kiszone, sezonowe i wyłącznie "tutejsze", podawane były tak, by uzupełnić ilość dań. Wiadomo bowiem, że na chińskim stole dań zawsze musi być przynajmniej o jedno więcej niż gości. Teoretycznie można sobie zażyczyć jakąś konkretną potrawę warzywną, ale w praktyce - z tego, co zauważyłam - wszyscy goście zdawali się na wyobraźnię i talent kulinarny gospodarzy.
u góry: fasola w pikantnym sosie, dynia gotowana na parze; w drugim rzędzie od lewej: frytki, gotowana kapusta, kiszony na ostro rzepak; na dole od lewej: siekany gołąb smażony z cebulką zieloną i ostrą papryką, gotowana rzodkiew daikon, bułeczki na parze mantou.
rzodkiew gotowana w wywarze mięsnym
smażony gołąb, siekany wraz z kośćmi
najlepsze frytki świata
gotowana kapusta
kiszony na ostro rzepak
świeża wołowina smażona z płatkami chilli
smażona ganba (suszona wołowina) z wołu domowego (odmiana bawołu)
Kolejnych potraw nie zdążyłam nawet sfotografować, przypięło mi się do nich Tajfuniątko i wszamało w rekordowym tempie. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że wszystko było po prostu przepyszne!
Gdy wszyscy już popuścili pasów i chwilę odpoczęli, wybraliśmy się na pobliskie pole zrywać truskawki - pełnia sezonu zobowiązuje! Tajfuniątko miało używanie :)
Jeść można było do woli, a zapłacić należało za to, co trafiło do koszyczków. Mam niejasne wrażenie, że akurat na naszej grupie właściciel raczej stracił, niż zarobił, choć cena własnoręcznie zbieranych truskawek jest znacznie zawyżona w stosunku do tych, które można nabyć na targach.
Ciekawostka: truskawkowe pole znajdowało się tuż obok tradycyjnego... cmentarza.
Później pojechaliśmy jeszcze na farmę storczyków (dostałam donicę z piękną sztuką w prezencie :)) i wróciliśmy do pierwszego miejsca na popołudniową herbatkę i kolację. Muszę przyznać, że najbardziej zachwycił mnie kącik dziecięcy - gospodarze byli bardzo dobrze przygotowani na przyjazd rodzin z małymi dziećmi. Było duże miejsce do zabawy, sporo zabawek, a także małe poletko z pasącymi się gęśmi i kaczkami, dostarczające młodzieży wiele uciechy.
Choć jak dla mnie takie wycieczki są trochę za mało nastawione na różnorakie aktywności, a trochę za bardzo na całodniowe obżarstwo, przyznać muszę, że dla Tajfuniątka była to wycieczka idealna. Od częstotliwości spożywania posiłków i ich kompozycję przez towarzystwo i atrakcje, a kończąc na odległości od domu - wszystko było dla niej idealne. Dzięki temu ani raz nie zapłakała, ani raz nie była przemęczona, ani raz nie narzekała na głód. A, jak wiadomo, szczęśliwe dziecko to szczęśliwa matka. Więc i ja nie narzekam. Jeśli chcecie poznać prawdziwą wiejską kuchnię i pobawić się w zbieraczy czy też wędkarzy, a przy okazji macie małe dzieci - ta propozycja jest dla Was idealna.

13 komentarzy:

  1. Anonimowy6/1/18 13:19

    Skąd masz pewność co do bezpieczeństwa podając dziecku te owoce prosto z krzaczka? Sorry, ale uprawa na większym obszarze i ciągle w tym samym miejscu nie ma szans, aby obyć się bez antgrzybowych oprysków i permanentnego sztucznego nawożenia! A wtedy powstaje dodatkowe pytanie o zachowanie bezpiecznych dawek i okresów tzw. karencji... Masz co do tego uzasadnioną pewność, czy raczej chcesz wierzyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego, co wiem, to tamtejsze uprawy działają podobnie do trójpolówki - być może upraszczam, ale też nie dopytywałam specjalnie szczegółowo. Oczywiście - gwarancji nie mam. Ale nie mam też wyboru, bo jeśli moje dziecko ma jeść jakiekolwiek warzywa i owoce, to musi jeść tutejsze. Wybieram, zgodnie z moją wiedzą i zapewnieniami gospodarzy, to co najzdrowsze. Chcę wierzyć, że właściciele nie truliby samych siebie i swoich dzieci - a wszyscy jedliśmy razem i razem bawiliśmy się w zbieraczy truskawek. Które zresztą pachniały, smakowały i wyglądały jak truskawki mojego dzieciństwa. Być może stąd moja wiara.

      Usuń
    2. Anonimowy7/1/18 15:39

      Trójpolówka to też „to samo miejsce” - kiedy uprawa jest prowadzona latami. A jest. Gospodarstwo przecież nie wędruje na nowe dziewicze tereny. W glebie gromadzą się patogeny, grzyby - atakujące konkretne typy roślin wciąż się na niej pojawiające. Gleba latami uprawiana bez nawożenia przestaje rodzić, bo się wyjaławia. Jeśli więc te truskawki tam latami rosną i są zdrowe, to nie ma przeproś. Pryskają i nawozą sztucznie. I wątpię, czy we właściwych (czyt. minimalnych i przepisowych) dawkach, kiedy chodzi o pieniądze. Charytatywnie nie uprawiają tych truskawek. Kto myśli, ten wie.

      Usuń
  2. Anonimowy6/1/18 20:44

    a jak smakuje i jak sie je tego golebia? siekany z koscmi? czy to chrupie w zebach? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Troszkę chrupie :) Da się wyczuć, że to nie mięso, tylko kość, ale trzonowce bez problemu miażdżą te siekane kostki. W smaku gołąb podobny do kurczaka, ale przez te kości konsystencja jest interesująca.

      Usuń
  3. Anonimowy7/1/18 05:45

    Ale czy wiesz, że gotowane/pieczone pokruszone kości z drobiu, zwłaszcza tzw. kości długie (czyli ze skrzydeł i nóg) są BARDZO niebezpieczne dla przełyku, żołądka i jelit? - ponieważ, gdy są rozdrobnione, z racji swej wzmocnionej oraz pneumatycznej budowy zawsze tworzą setki wszelkiej maści i kalibru bardzo ostrych igieł. Surowe są mniej groźne pod tym względem, no ale nie spożywamy surowego drobiu. Klasyką zaleceń żywieniowych jest to, że np. nie wolno podawać ich np. psom - a przeciez psy bardzo dobrze trawią kości (byle nie stosowane w nadmiarze oczywiście). Skoro więc pies jest tak narażony, to człowiek (i dziecko!!!) tym bardziej.
    Te „igły” kostne są bardzo groźne i nie lekceważ tego! Nawet te mikroskopijne, którymi nie można się zadławić ani nie przebiją jelita wprost, potrafią wbijać się w śc jego ścianki i tam pozostawać wiele lat, drażniąc je miejscowo, powodując stany zapalne prowadzące do wielu groźnych dla życia schorzeń - ropni, guzów, perforacji zapalnych...
    PS. Litościwie nie wspominam już o badaniach weterynaryjnych wszelkiego mięsiwa podawanego w opisywanym przez Ciebie przybytku. W Europie by to nie przeszło tak sobie po prostu - a podejrzewam, że idą w tym gospodarstwie na żywioł... Niestety. Nie odważyłabym sie tam jeść niczego, a już dawać dziecku... No i czy to był faktycznie gołąb... OMG.
    Wasz wybór. Jesteście bardzo łatwowierni.

    Tak, to znowu ja, Watpiąca od Truskawek, znająca wiele przykrych przypadków i nie ufająca żadbej mniejszej czy większej tzw. masówce, zwłaszcza poza Europą. Nawet w Europie mało komu mozna ufać poza sobą samym...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że psom nie można podawać kości z drobiu. Ale sądzę, że dotyczy to całych kości, a nie posiekanych tak drobno, że są ledwo wyczuwalne. Drobne ptactwo (gołębie, wróble, przepiórki) jest w Chinach tak przyrządzane od wieków i nikt tu się nawet nie zająknie, że miałoby być niezdrowe. Oczywiście, dzieciom się takich potraw nie podaje. Jeśli chodzi o badania weterynaryjne, to każda restauracja, tak samo jak w Europie, podlega miejscowemu odpowiednikowi sanepidu. Oczywiście kwestią sporną pozostaje, jak dobrze sanepid wywiązuje się z obowiązków - obojętnie czy w Chinach, czy w Polsce. Ale jeść trzeba, a gwarancji nie ma nigdy - chyba, że każdy kawałek mięsa i każde warzywo z osobna przebadamy osobiście.

      Usuń
  4. Anonimowy7/1/18 15:30

    Całą kostką to mozna się zadławić, owszem - i tyle. Też groźne. Pisałam już - te „drobno posiekane” drobiowe kości są najgroźniejsze - i dla psa, i dla człowieka - bo mogą skrycie działać. Właśnie przez te ich mikroskopijne igiełki. Niedawna afera z MOM w produktach dla niemowlat „wiodącej” w świecie firmy była rozpętana właśnie dlatego.
    Ale widzę, że Ty po prostu nie chcesz wiedzieć. Cóż, błogosławieni ci, co nie wiedzą - ale nie w tym przypadku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za poszerzenie horyzontów. Postaram się zgłębić temat.

      Usuń
    2. Anonimowy8/1/18 03:43

      Nie ma za co. Po prostu reaguję, kiedy mogę - robię to zgodnie z sercem i wiedzą. No cóż, nie wszyscy muszą wiedzieć wszystko, ja np. nie znam chińskiego, ale mam wiedzę rolniczą i z innych dziedzin, to możemy się czasem powymieniać trochę ;-)
      Dużo się dowiaduję tu od Ciebie, więc też czuję się zobowiazana do uzupełnienia niektórych rzeczy, choć może to wyglądać na malkontenctwo czy czepialstwo. Masz małe dziecko, powinnaś być więc bardziej podejrzliwa i ostrożna, mniej ufna - niestety, takie jest Twoje zadanie jako matki-obronicielki :-)
      Dlatego potraktuj to, co piszę, jak przestrogi z serca. Pzdr.

      Usuń
    3. Jest za co - nie każdy reaguje :) Ja na rolnictwie nie znam się wcale, więc niestety mogę polegać tylko na wiedzy innych - i kiepsko mi idzie odróżnianie prawdy od fałszu, bo po prostu nie mam wystarczającej wiedzy. Dlatego jeszcze raz - dziękuję.

      Usuń
    4. Anonimowy21/2/18 09:35

      Tylko wiesz, jest roznica w jedzeniu ptaka wielkosci kury, a golebia, przepiorek czy paszkotow. Takie ptaszki jada sie w calosci, kosci sa wypieczone albo posiekane. Jada sie tak te w Europie. A w czasie wojny i nawet teraz je sie golebie. Niebezpieczenstwo, o ktorym mowisz ma miejsce wlasnie tylko wtedy kiedy zostaja nierozdrobinone kosci dlugie. Bo rozlupuja sie drzazgowo. Poszatkowane na drobne kawalki juz tak sie nie zahcowuja, tylko sa trawione w calosci. Musialby ktos chyba poboksowac ci zoladek, zeby taka drobna czesc cos ci zrobila. Poza tym uklad pokarmowy psa jest torche inny przestrzennie, a i on sam inaczej sie uklada z trescia pokarmowa, trawi tez bardzo szybko, w przeciwienstwie do czlowieka.
      Oczywiscie, ze ja bym sie tez w sumie bala jesc w takim miejscu, czy nie myc owocow, ale mam swiadomosc, ze i na wlasnym, europejskim podworku tez jestesmy na bakier z normami, ze swinstwami w jedzeniu, z faszerowaniem i smarowaniem roznymi swinstwami miesem. Moze jedynie jestem pewna, ze nie zjem juz tutaj miesa z pasozytami czy w przypadku ptakow z borelioza...
      Jednak szczerze, golebia chunskiego bym nie zjadla, nawet hodowlanego... kuraka owszem.
      A tak w ogole to kazdy z nas ma w sobie pelno pasozytow, robakow i nawet o tym nie wiem, sadzi, ze zaraza sie od zwierzat domowych, a to one zarazaja sie od nas, dlatego co jakis czas warto wziac na odrabaczanie rodzinnie.
      W tym gospodarstwie moje najwieksze zastrzezenie budzilby wychodek jezeli t odziura w ziemi. Bo nie wiaodmo gdzie to tak naprawde splywa i wsiaka nawet jak daleko i nie przy ujeciu wody.
      A co nawozenia i jalowienia gleby, nawet na wlasnej dzialce sypie sie truskawki itp. bo inaczej nic by nie wyroslo, ale oczywiscie, ze nie w ilosciach przemyslowych.

      A jezeli ktos chciaby tam spedzic kilka dni, ma daleko do domu, to nie ma zupelnie mozliwosci zadnego noclegu? Kempingu? Hotelu?
      Sirh

      Usuń
    5. W samej mieścinie są hotele czy tanie noclegownie, ale na miejscu przy tych gospodarstwach się z noclegiem nie spotkałam.

      Usuń

Proszę, nie anonimowo!
Ze względu na zbyt dużą ilość trolli, musiałam włączyć moderowanie komentarzy. Ukażą się więc dopiero, gdy je zaakceptuję. Proszę o cierpliwość.